Relacje z TRAMPowych wyjazdów

Artykuły Jedynki, PAKTu, SKPT, Azymutu

Bieszczadzki felieton

Ludzki wymiar gór, górski wymiar ludzi

KTE KURIER - LATO 2014

Spis treści:  Spis treści, s. 2  Posesyjne Bieszczady Trampowe 2014…, s. 3  Coroczne „Przejście majowe” w Beskidzie Niskim – fotoreportaż, s. 11  „Przecież to jest pół pasma!”, czyli Idiotyk Kwietniowy, s. 14  Trust me, I’m an economist… – X Rajd Ekonomisty, s. 18  Góry najpiękniejsze są o poranku, czyli poradnik dla łowców górskich wschodów słońca, s. 21  Tanie podróżowanie, s. 25  W poszukiwaniu wiosny… - PAKT na Babiej Górze, s. 26  SKPT zaprasza na WOKathlon, s. 28  Sześćdziesiąt lat Jedynki, s. 30  Azymuciaki o geocachingu, s. 32  Ludzki wymiar gór, górski wymiar ludzi, s. 34  Co w TRAMPie gra…, s. 37  Redakcyjnie, s. 38

Drodzy członkowie i sympatycy TRAMPa! Mimo wszelkich trudności letni numer KTE Kuriera w końcu się ukazał. Mamy nadzieję, że będzie dla Was ciekawą lekturą na leniwe, wakacyjne dni. A może osłodzi ponurą miejską rzeczywistość tym, którzy spędzają teraz czas w pracy lub na praktykach? Jak widzicie, KTE Kurier przeszedł małą metamorfozę. Zadbaliśmy o nową szatę graficzną, aby czytanie stało się przyjemniejsze. Nawiązaliśmy kontakt z zaprzyjaźnionymi kołami turystycznymi: PAKTem, Jedynką, SKPT, SKKT Azymut. To dzięki nim możecie przeczytać o 60-leciu Jedynki, o wyjeździe na Babią Górę, WOKathlonie czy geocachingu. Mimo tych kilku nowości, jedno pozostaje bez zmian – pasja, miłość do podróżowania, którą chcemy się z Wami dzielić w naszych artykułach. Wierzymy, że nam się to udaje! A we wrześniu – „Zerówka z TRAMPem”. Zapraszamy! Redakcja

2

KTE KURIER - LATO 2014

Posesyjne Bieszczady Trampowe 2014 okiem człowieka, który żadnej sesji jeszcze nie miał vs Posesyjne Bieszczady Trampowe 2014 okiem człowieka, który tego pierwszego człowieka zabrał ze sobą w Bieszczady Piotrek Wszystko zaczęło się oczywiście od kupna biletów. Jak to mówi stare ludowe przysłowie: Kto szuka, nie błądzi (bo w końcu coś znajdzie). Dzięki Przewozom Regionalnym podróż z Katowic do Cisnej kosztowała mnie całe: 1zł! Do tego InterRegioBus (dokładnie: pociąg typu bus) był prawie pusty (spałem na czterech siedzeniach rozłożony przez korytarz blokując go skutecznie), a miła obsługa (pan kierowca wielbiciel psów i pani ciocia kontroler) i pies Ciapek tworzyli rodzinną atmosferę. Zasnąć pomógł mi zbiór trzech powieści Sienkiewicza zakupiony na dworcu Katowice. Obudziwszy się, skonstatowałem, że wylądowałem w Połanicy (gdzie byłem miesiąc temu z PAKTem) i że w busie nie ma nikogo. Kierowca jednak niedługo wrócił i już 40min przed czasem (czyli o 05:00) zostawił mnie samego w zimnej i zamkniętej na obcych Cisnej. Stukałem, pukałem, ale nie było mi otworzone. Ponieważ reszta z Wa-wy się spóźniała, wybrałem się na mszę końcoworoczną (Libre Office podkreślił mi to słowo i zaproponował zmianę na: „punkowo-rockową”!) szkoły podstawowej w Cisnej. Dowiedziałem się tam m. in.:, że górale zupełnie inaczej śpiewają te same piosenki i że powinienem być „cichy i pokornego serca” jak Jezus Chrystus, które to wezwanie zrobiło wielką karierę wśród Trampów. Podniesiony na duchu spotkałem się z resztą (która tymczasem dotarła) i wybraliśmy się w góry.

Justyna Wszystko zaczęło się już w maju, kiedy nasza (Piotrka i moja) przyjaciółka Magda postanowiła zaproponować mu udział w PAKTowej majówce w Bieszczadach. Piotrek wrócił stamtąd zachwycony! Wtedy też obiecałam mu, że przy najbliższej okazji zabiorę go w góry z TRAMPem, żeby się przekonał, które wyjazdy bardziej sympatyczne – „prawników” czy „ekonomistów”. Propozycji pożałowałam dowiedziawszy się, że Piotrek przyjedzie do Cisnej nieznanym mi (i podejrzanie tanim!) pociągiem typu: bus przewoźnika InterRegioBus. Co więcej, w ten sam sposób mieliśmy z Ustrzyk wracać… Stwierdziłam jednak, że nie ma tego złego, bo jeśli Piotrek nie wsiądzie do tego podejrzanego pojazdu jadąc „tam”, to z wyprzedzeniem będę wiedziała, że nie mam czym jechać „z powrotem”. Odetchnęłam jednak z ulgą odczytując smsa o pomyślnej podróży Piotrka do Cisnej. Co prawda, zbił mnie nieco z tropu fakt, że mój towarzysz dojechał na miejsce przed czasem, a nasz autobus dotarł do Leska opóźniony, przez co spóźniliśmy się na przesiadkę. My tu sobie obserwujemy grupki uczniów czekających na autobus, który zawiezie ich na zakończenie roku szkolnego (!), a Piotrek marznie w Cisnej od 05:16… Wierzyłam jednak, że mu się ten czas oczekiwania nie dłuży. A z PAKTem wylądowali oczywiście w Polańczyku…

3

KTE KURIER - LATO 2014

Fot. Marcin Grzyb

Piotrek: Na początku zebrałem z Justynką jeszcze dwa kesze (pod pomnikiem w Cisnej i przy tablicy pamiątkowej w miejscu tragedii śmigłowca), ale szybko dogoniliśmy grupę, która zażywała łomżingu gdzieś na połoninie. Pogoda była cudna, więc i wędrowało się nam raźno (zdobyliśmy Okrąglik!) i już wieczorem zakwaterowaliśmy się w Bacówce PTTK Jaworzec. Najgorsza była końcówka, kiedy to wypluci po całym dniu przedzierania się przez dżunglę bieszczadzką asfaltowaliśmy bez końca, odprowadzani przez nawiedzoną panią, która jechała przed nami, ale zatrzymywała się z piskiem, ilekroć straciła nas z oczu. Tymczasem część ekipy pod batutą Macieja stołowała się w wykwintnej restauracji, a dotarła do naszej Bacówki Obiecanej tuż po nas! Widzisz, a nie grzmisz! Bacówka Jaworzec, gdzie miesiąc wcześniej występowałem w legendarnym występie PAKTowej Wielkiej Orkiestry Syfonicznej, okazała się cudownym miejscem z klimatem, który dodatkowo uwydatniała lodowata woda w kranach. Tam tez poznaliśmy Martę, wielbicielkę Nutelli, i Macieja „Conana”, z którymi graliśmy w rugbowe frisbee i którzy nauczyli nas trójstopniowych kalamburów.

Justyna: Wcale nie poszliśmy w góry tak od razu, jak sugeruje Piotrek. Wyprawę zaczęliśmy tradycyjnie od wizyty w sklepie i zrobienia niezbędnych zapasów spożywczych. Podczas śniadania Piotr dał się poznać jako niezastąpiony skręcacz kijków trekkingowych, czym

4

KTE KURIER - LATO 2014

natychmiast zyskał sobie sympatię damskiej części wyjazdu. Po jakimś czasie TRAMPy zwlokły swe wymęczone autobusem zwłoki ze sklepowych ławek, a my z Piotrkiem odłączyliśmy się na chwilę, żeby po dłuższej chwili spędzonej głównie na szukaniu w Internecie informacji o pobliskich keszach i zapisywaniu ich na telefonie wyruszyć śladem całej ekipy. Zastanawialiśmy się, czy to przypadek, że szyld ze zdjęcia znajduje się akurat na rozstaju dróg, stanowiąc niejako drogowskaz dla spóźnionych wędrowców. To całkiem prawdopodobne, zgadza się, Kuba? ;) Już po powrocie do domu dowiedzieliśmy się, że TRAMPy idealnie wykorzystały okazję na grupową fotkę. Dość szybko dogoniliśmy naszych towarzyszy dowiadując się zarazem, dlaczego Smok z naszego logo ma taki pokaźny brzuszek – wszyscy wylegiwali się na zielonej trawce, niczym nie przejmując. Skwapliwie dołączyliśmy więc do nich. W końcu jednak dotarliśmy do Smereka i w zmniejszonym o głodomorów składzie rozpoczęliśmy „asfaltowanie” do Jaworzca. Zaryzykuję stwierdzenie, że pani w aucie była naszą „marchewką” – ledwie ją dogoniliśmy, natychmiast odjeżdżała. Jej obecność działała na większość z nas raczej motywująco (byliśmy ciekawi, jaki jest powód jej zachowania), w przeciwieństwie do Piotrkowego narzekania.

Fot. Marcin Grzyb

A Jaworzec, poza zimną wodą, ugościł nas piętrowymi łóżkami bez drabinek i rewelacyjną atmosferą wieczora przy blasku świec spędzonego z „Włochatą Księgową”, „Maltretowanym Kolonistą”, „Milczącą Owcą”, „Skurczybykiem” i wieloma innymi zabawnymi postaciami. Do dziś nie wiadomo, jak to się stało, że Maciuś nie wiedział, że jest Kubusiem Puchatkiem, a Łukasz zapomniał, kim jest Buka. A takiego nieba jak nad Jaworzcem nie widuje się w Warszawie...

5

KTE KURIER - LATO 2014 Piotrek: Świt, jak to ma już w zwyczaju, pośpieszył się i zastał nas rozespanych, ale gotowych (zieeew!) na wszelkie wyzwania. Jednakże tego dnia trasa była dużo krótsza niż poprzednio. Wdrapaliśmy się na Krysową, Przełęcz Orłowicza i wietrzny Smerek, po czym pośpieszyliśmy do Chatki Puchatka na Połoninie Wetlińskiej. Niestety okazało się, że miejsce to nie ma żadnego związku z przytulnym mieszkankiem pulchnego mieszkańca Stumilowego Lasu i powinno zwać się raczej Pieczarą Biurokracji: imię (twoje i rodziców), nazwisko, adres, nr dowodu, legitymacji PTTK, PESEL, regon, rozmiar buta, dł. … i średnica. I co jeszcze!? Do tego nie chcieli nas wpuścić dopóty, dopóki maruderzy-czyściochy się nie doczłapały. Niestety nie było to tylko pierwsze, mylne wrażenie. Dalej nie było lepiej: brak wody (źródło 500m od budynku), wrzątek płatny (karamba!), toaleta na zewnątrz, brzydko, ponuro, więzienne prycze, wiatr niemalże huraganowy, przeszywający, wiejący po kaprokach (świńskie uszy w gwarze opatowskiej). Jednak jako wytrawne Trampy zupełnie się tym wszystkim nie przejęliśmy i graliśmy do późna w Tabu, wnosząc w to smutne miejsce dawno nie widziane tam śmiech i radość.

Justyna: Nie wiem, w jakim stanie zastał nas świt, ale zanim wyszliśmy ze schroniska na pewno zdążył już o tym dawno zapomnieć. Mimo małego poślizgu droga poszła nam całkiem sprawnie, szczególnie na Smerek, bo dzięki poświęceniu Tomasza i Macieja (standardowo!) mogliśmy ten odcinek pokonać „na lekko”. Kiedy z powrotem znaleźliśmy się na Przełęczy Orłowicza, mała grupka w składzie: Marta, ja, Kuba i Piotrek poszliśmy przodem pamiętając, że aby nie stracić rezerwacji w Chatce Puchatka, musimy tam dotrzeć przed 17stą po południu! W tym momencie miała miejsce zbiorowa deklaracja o unikaniu noclegów w schronisku tak długo, jak to będzie możliwe. Zasadność tej deklaracji potwierdziła się już na miejscu, podczas wypełniania szczegółowego „formularza” kwaterunkowego, niezbędnego – jak się okazało – do otrzymania kluczy do naszych pokoi. Niejedno piwo zostało wypite i niejedna oliwka zjedzona, zanim wszyscy zebraliśmy się w Chatce. Przekonaliśmy się za to, jak długo może trwać „Będziemy za pół godziny”. Notabene, wieczorny spacer do źródełka odbyłam w pożyczonych klapkach, co wzbudziło naturalnie falę zerówkowych wspomnień… Partyjka Tabu, tym razem w świetle czołówek, dostarczyła mnóstwo śmiechu i materiału na TRAMPowego mema (on naprawdę kiedyś powstanie!). Kto nie grał, niech żałuje! Niestety, dotarcie do łóżek nie budząc reszty strudzonych wędrowców okazało się niemożliwe, za co my, TRAMPy pokornego serca, przepraszamy. Szczególnie, że najwcześniejszym spośród wczesnych poranków część naszej ekipy wybrała się na taras widokowy, by w asyście silnych podmuchów wiatru podziwiać bieszczadzko-połoninowy wschód słońca.

Piotrek: Trzeciego dnia stoczyliśmy nierówną walkę z wszechogarniającym snem, by zdążyć na busika z Brzegów Górnych do Wołosatego. W Ustrzykach Górnych pod sklepem pozostał dzielny Maciej, który wielkie a zacne serce mając, postanowił poświęcić się dla reszty i został z plecakami, odciążając nas znacznie (choć bagaże można było równie dobrze zostawić same w schronisku pod kluczem, ale ciii!). Większa część grupy zdobyła Tarnicę krótszą drogą, idąc prosto na Przełęcz Siodło, ale nieustraszona piątka (Justynki obie, Agnieszka, Ola i ja!) wybrała się naokoło przez Przełęcz Bukowską, Halicz i Przełęcz Goprowską. Może i szliśmy trzy godziny dłużej, ale naprawdę warto było. Takich widoków jak pomiędzy Przełęczą Bukowską a Haliczem nie widziałem nigdzie! Tak mogłaby dla mnie wyglądać Ziemia Obiecana. Zielono, słonecznie, majestatycznie – jak okiem sięgnąć! Co ciekawe, ciągle robiliśmy postoje na popas, kontemplację piękna gór i picie ze źródełek (łyżeczką do kubeczka), a i tak mieliśmy świetny, bądź co bądź, czas.

6

KTE KURIER - LATO 2014

Justyna: Też macie czasem wrażenie, że czytacie relację z dwóch innych wyjazdów…? Z poranka w „Puchatku” pamiętam przede wszystkim wyprawy po wodę, wiatr, wiatr, jeszcze silniejszy wiatr zaraz po wyjściu i małą kontuzję, która pokrzyżowała Marcie plany na ten dzień. No i przepakowywanie plecaków (my – dwie Justyny i Piotrek postanowiliśmy przepakować się tak, aby jeden wspólny plecak zabrać na trasę, a dwa zostawić pod czujnym okiem Maćka), podczas którego przekonaliśmy się, co Piotr zabiera ze sobą w góry. Otóż wspomniany w pierwszym akapicie „zbiór trzech powieści Sienkiewicza zakupiony na dworcu Katowice” okazał się 400-stronicową księgą dużego formatu i z grubą oprawą! Do opisu szlaku dodałabym jeszcze spotkanie z przemiłą panią z budki BPN, która ostrzegła o czekających nas kilometrach asfaltu. Jakże bym chciała, żeby się wtedy myliła! Osłodą było wspólne śpiewanie (choć z pamięcią do tekstów u nas nie najlepiej – albo nie pamiętaliśmy słów wcale, albo każdy pamiętał je inaczej), fotografowanie wygrzewającego się na skąpanym w słońcu asfalcie zaskrońca oraz czekająca w Przełęczy Bukowskiej wiata, gdzie spotkaliśmy mnóstwo sympatycznych, chętnych do wymiany uwag o szlaku osób i gdzie mogłam zmienić buty. Nie sposób pominąć wyraźnego znaku cywilizacji, która i tutaj, na kraniec Polski, dotarła. Nagle bowiem wyrosło przed nami stojące przy szlaku WC. I wciąż nie rozumiem, dlaczego w roli Shire z „Władcy Pierścieni” obsadzono Nową Zelandię, a nie nasze piękne Bieszczady.

7

Fot. Justyna Czarnowicz

KTE KURIER - LATO 2014

Piotrek: Justynka z Gomunic [to ja! - przyp. współautorki] wypruła bardzo do przodu, dzięki czemu przechwyciła od schodzącej z Tarnicy grupy resztkę nektaru bieszczadzkich bogów, którym oblaliśmy kolejny udany wypad Trampa na najwyższym szczycie Bieszczad. Podążając w stronę schroniska zwróciliśmy jeszcze uwagę na osobliwe oznakowanie szlaku czerwonego w tym miejscu: jedne znaki większe od kartki A4, inne tak gęsto rozłożone, że krew się burzy. Na innych szlakach często nie można znaleźć kolejnego znaku i się człowiek gubi, a tu takie marnotrawstwo. Po szybkim i pierwszym od dwóch dni ciepłym prysznicu wybraliśmy się w trójkę (Agnieszka, Ola i ja) do pobliskiego kościółka (mały, przytulny, kolorystycznie nietypowa Ostatnia wieczerza nad ołtarzem) na mszę niedzielną. Dopiero śpiewając śliczne pieśni odczuliśmy zmęczenie ostatnich dni. W schronisku trafiliśmy prosto na ognisko, które dzięki Karolinie zorganizował nam Nieznajomy. Było miło i ciepło, choć gryzący dym wyciskał łzy jak grochy. Kiełbasa wyjątkowo smaczna (rozkoszowałem się nią jeszcze przez dwa dni!). Długo tak sobie siedzieliśmy, lecz w końcu ludzie poczęli się rozchodzić i trzeba było zgasić na wszelki wypadek nasze ognisko. I znów dzielny Maciej chciał nas poratować (specjalnie wcześniej dużo wypił), ale deszcz go uprzedził. I gdy większość poczęła smacznie pochrapywać, niesamowita czwórka (Maciej, Justynka, Tomasz „Milcząca Owca” i ja) rozłożyła się obozem na wycieraczce przed wejściem, obserwując dramatyczne zjawisko burzy i grając w „tysiąca”. Wkrótce Maciej odpadł, a nasza trójka trwała dzielnie, zmieniwszy grę na „pana”. Namawiałem ich rozumnymi słowy na spoczynek, lecz głusi byli na moje apele. Tomasz upierał się, że „w burdelu” spać nie będzie (o co mu chodziło, do dzisiaj nie wiem), a Justynka nie chciała wyjąć śpiwora z dna plecaka, bo by wszystkich pobudziła. Dopiero gdy własnoręcznie uprzątnąłem tzw. „burdel” i wydobyłem „psiwór” (budząc naturalnie co niektórych), zgodzili się na senny rozejm.

Justyna: Ten odcinek trasy uświadomił mi, dlaczego nie warto odłączać się od grupy, jeśli to grupa niesie cały zapas wody, jedzenia, chusteczek, telefon (zarazem zegarek) i ciepłe ubranie. Najbardziej dokuczliwy był brak wody, szczególnie, że mijane potoczki były bardzo płytkie i nabranie wody w dłonie było niemal niemożliwe. Na szczęście Marta i Kuba napotkani przy zejściu ze „schodów” prowadzących na bieszczadzki szczyt szczytów poratowali mnie wodą i przekazali resztę wina Bieszczady, którym to pokrzepiali się wcześniej w gronie Trampów. Przyrzekam, że przed przyjściem dziewczyn i Piotrka (a nastąpiło ono prawie 1,5 h po moim) piłam tylko z plastikowej butelki. To niekoniecznie była dobra decyzja, bo moi towarzysze – zaraz po skosztowaniu legendarnego trunku – dosłownie dostali „małpiego rozumu” i zaczęli wykonywać cyrkowe niemal akrobacje na barierce otaczającej taras widokowy… Pamiątkowa fotka z „zerowania” i już niedługo byliśmy w Ustrzykach. Uzupełniając opis Piotrka dodam, że Nieznajomy ma na imię Damian i że w tę mokrą noc (która bynajmniej nie była jego ostatnią w Bieszczadach) nocował w namiocie. A z kiełbasą to prawda, jechała z nami niemal do samej Częstochowy. Ta partia „tysiąca” przedstawia się u Piotrka bardzo blado, w porównaniu z jej rzeczywistym obrazem. Rozpoczęła się na ławce pod pawilonem, jednak na skutek niesprzyjających warunków atmosferycznych szybko, wręcz biegiem, przeniosła się z powrotem do środka, gdzie piętrzyło się przed nami wiele logistycznych problemów typu: „na czym usiąść i gdzie?”, „a kto pójdzie po śpiwór?”, „jakie będzie najlepsze miejsce na termos i kubek z gorącą herbatą?”, „dlaczego ten pan się czepia i twierdzi, że hałasujemy?” itp. Co zaś się tyczy gry w „pana”, też znacie tę dziwną regułę z cofaniem kolejki o jedną osobę po wyrzuceniu pika…?

8

KTE KURIER - LATO 2014

Fot. Justyna Czarnowicz

Fot. Karolina Jabłońska

KTE KURIER - LATO 2014

Piotrek: W poniedziałek odstawiłem z Justynką wszystkich do busa do Wa-wy („nie płacz, kiedy odjadę! Sercem będę przy Tobie!”), a my wybraliśmy się na Wielką Rawkę, Krzemieniec (styk granic Polski, Słowacji i Ukrainy) i Małą Rawkę (jeden facet puszczał tam latawca – super pomysł!). Tam lunęło i musieliśmy salwować się ucieczką do Bacówki na Małej Rawce (była dużo za daleko od szczytu!). Bacówka bardzo ładna, piękne zdjęcia na ścianach, ktoś grał i śpiewał, zadbane psy się wałęsały, dzieciak obok nie chciał jeść parujących słodyczą pierogów z jagodami (smarkacz! Nie wie, co wycierpiałem siedząc z boku!), ciepło, stół stał się taaki wygodny.. Po przebudzeniu ruszyliśmy w dół do drogi i powróciliśmy do Kremenarosa (uwielbiam tę nazwę! Kojarzy mi się z jedzeniem: krem na róży – dobre na nazwę ciastka). Tam na dziko wzięliśmy odświeżający prysznic i pograliśmy w „tysiąca” (kto by pomyślał, że to się na dwa muski gra!). Piękna pogoda skończyła się oczywiście tuż przed tym, jak wyszliśmy na busa o 22.00. Ciemno, szalejąca burza, wiatr, deszcz koszący. Bardzo dramatycznie, zupełnie jak w filmie (tylko dlaczego byłem w środku, a nie przed ekranem?!).To się nazywa: in Strömen regnen! (No, a Justynka w sandałkach!). InterRegioBus znów za zeta, znów kochana obsługa, pustki i spanie na czterech siedzeniach.

Justyna: Hmm, dałabym głowę, że to były naleśniki. No i Piotruś zapomniał o tym, że piękna pogoda zaczęła się dokładnie wtedy, kiedy postanowiliśmy z Bacówki pod Rawką wycofać się do Ustrzyk zamiast iść na Caryńską, jak to było planowane.

Piotrek: To już właściwie koniec, jeśli nie liczyć pociągu Kato-Czewa i busa Czewa-Kłobuck. W domu wyczekiwane przez całe „Posesyjne Bieszczady” czereśnie (tylko, że sąsiad mi je w międzyczasie osmalił jakimś dymem z gum i innych zwłok) i pomidorowa!

Justyna: … i końcówka ogniskowej kiełbasy.

Piotrek: Zusammenfassend, to był udany wyjazd! Wiele się nauczyłem (zamiast ciuchów weź jedzenie!) i doświadczyłem (dżem truskawkowy rządzi!). Oby więcej takich, drużyno Trampa! (Dziękuję za tych kilka wspólnych dni i pozdrawiam Was wszystkich czule! Zabierzcie mnie znowu ze sobą, proszę!)

Piotrek i Justyna

10

KTE KURIER - LATO 2014

Coroczne „Przejście majowe” w Beskidzie Niskim w obiektywie Pawła Gawryluka

11

KTE KURIER - LATO 2014

12

KTE KURIER - LATO 2014

13

KTE KURIER - LATO 2014

„Przecież to jest pół pasma!”, czyli Idiotyk1 Kwietniowy - Stacja ratunkowa Grupy Beskidzkiej GOPR, w czym mogę pomóc? - Dzień dobry. Proszę Pana, bo tam trzech takich zaginęło gdzieś między Zawoją a Milówką. - …Ależ proszę Pani, przecież to jest pół pasma!!! - No właśnie dlatego się martwię ;) Takim humorystycznym akcentem zaczynamy relację z Idiotyka Kwietniowego. Momentami było ciężko, ale na szczęście ani Marta, ani nikt inny po GOPR dzwonić nie musiał :) Ale od początku. Zaczęło się tak naprawdę jeszcze w listopadzie, kiedy zrobiliśmy (ja, Prezes i Monika Przybylska) naszego pierwszego idiotyka. Ilość GOTów może nie powalała na kolana – marne 53 – ale pogoda owszem – deszcz, zimno i błoto. Bardzo dużo błota. I te spojrzenia ludzi w schronisku na Wielkiej Raczy, którzy patrzyli na nas jak na kompletnych wariatów, kiedy wychodziliśmy w taką pogodę po 16:00. Tak nam się spodobało, że chcieliśmy więcej. Na kolejną taką wyprawę przyszło nam czekać do wiosny. Po długiej optymalizacji udało się w końcu znaleźć wolny weekend pod koniec kwietnia. Skład został dobrany (ja, Prezes i Rafał Starościk), trasa opracowana. Plan był prosty: łoimy z Zawoi przez Markowe Szczawiny na Babią Górę, stamtąd na Mędralową, potem Przełęcz Glinne, Pilsko, Hala Miziowa, Rysianka, Hala Boracza, Milówka. Lajcik – jakieś 90 GOTów. Wyjechaliśmy z Warszawy w piątek wieczorem, by w sobotę rano ruszyć na trasę (Rafał proponował jechać wcześniej i ruszyć w piątek wieczorem, ale jak sam twierdzi, zhejtowaliśmy z Łukaszem ten pomysł). Pomimo deszczu i wiszących nad nami ciężkich ołowianych chmur nastroje na starcie były bojowe – podczas śniadania sprawdzaliśmy, kto zabrał jaki prowiant. Ja postawiłem na „łatwoprzyswajalne węgle”, Rafał niósł chyba z kilogram kiełbasy, a Łukasz, jak to zwykle on, wszystkiego „po trochu”. W końcu wyruszyliśmy. W Markowych byliśmy szybko. Zrobiliśmy tam mały postój, żeby nieco podeschnąć – już zdążyliśmy zmoknąć i porządnie się spocić (membrana membraną, a i tak potem się wygląda, jakby się dopiero co spod prysznica wyszło). Po jakiś 30 minutach się zebraliśmy i zaatakowaliśmy czerwonym szlakiem Babią Górę. Jak tylko wyszliśmy za Przełęczą Brona na otwarty teren to się zaczęło. Na Babiej - jak wiadomo - wieje zawsze. Nie żeby mi sam wiatr przeszkadzał – po sylwestrowym afterparty w Tatrach dwucyfrowe prędkości wiatru nie robią na mnie i Łukaszu wrażenia. Ale jak wiatr chłoszcze ulewnym deszczem w temperaturze koło 5 stopni to już trochę co innego. W każdym razie jakoś się na tą Babią wdrapaliśmy (niech Bóg błogosławi tego, kto tam postawił ten murek z kamieni!), zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę i czym prędzej pomknęliśmy w dół. W trakcie zejścia stwierdziliśmy, że pierwotny plan poddamy modyfikacji i zejdziemy jeszcze raz do Markowych, żeby chociaż trochę wyschnąć. Tym razem wykorzystaliśmy na postój cały limit czasu – a po godzinie ruszyliśmy czerwonym szlakiem dalej – w stronę Mędralowej. Wychodząc z ciepłego schroniska na deszcz i zimnicę (w mokrych kurtkach) stworzyliśmy okrzyk bojowy wyjazdu – Ałłłaaa k***aaaa! (pozwoliłem sobie nieco wykropkować, bo

14

KTE KURIER - LATO 2014

Fot. Jakub Smolik

niektórym czytelnikom mogłyby uszy nieco przywiędnąć, a i Pani Redaktor mogłaby tego do druku nie puścić ;) ). Szliśmy dość szybko i po południu byliśmy już na Mędralowej, czyli mniej więcej w 1/3 trasy. Nawet pogoda się poprawiła, a nieśmiało wychylające się zza chmur słońce do końca nas wysuszyło – i całe szczęście, bo jak filozoficznie stwierdziłem w Markowych „mokre gacie optymizmem nie napawają”. Jeszcze tylko chłopaki trochę się podziwili, że Marta cierpliwie odpisuje na moje meldunki wysyłane z trasy i ani się spostrzegliśmy, jak za Przełęczą Glinne zastał nas zmrok (oraz pięćdziesiąty GOT). Podejście na Halę Miziową poszło dość sprawnie (ach, te odblaski na drzewach!), choć Rafał zaczął zostawać nieco z tyłu – odezwały się problemy z kontuzjowaną tydzień wcześniej nogą. Schronisko na Hali Miziowej jest cudownym miejscem, nawet jeśli akurat jest tam rajd studentów z UJ i w przedsionku stoi ze 100 par butów. Rozłożyliśmy się w kuchni turystycznej, aby się posilić i odpocząć. Rafał, któremu wyraźnie doskwierała kontuzja, stwierdził, że wprawdzie będzie kontynuował wyprawę, ale potrzebuje dłuższej przerwy – w ten sposób po godzinie ja i Łukasz poszliśmy „na lekko” na Pilsko, a Rafał poczekał na nas i potem razem ruszyliśmy dalej (tym samym według zasad idiotyka pokonał około 56 GOTów za co wielki szacun). Ale jeszcze trochę o tym Pilsku. Wtedy właśnie pogoda ponownie przestała nam sprzyjać – co prawda już nie padało, ale za to chmury zeszły bardzo nisko, przez co dosłownie nic nie było widać (drobinki wody wiszące w powietrzu skutecznie rozpraszały światło czołówki). Na Pilsko szliśmy „na rympał”, kierując się po prostu tam, gdzie było najbardziej pod górę.

15

KTE KURIER - LATO 2014

Po dłuższym marszu dotarliśmy do miejsca, z którego już nigdzie nie było pod górę więc, jak - wynikałoby z szeroko pojętej logiki - byliśmy na szczycie. Znaleziony po dłuższej chwili słowacki szlakowskaz potwierdził nasze przypuszczenia. Podczas zejścia pomyśleliśmy sobie o biednym Rafale siedzącym samotnie w schronisku, ale po przyjściu znaleźliśmy go w towarzystwie dwóch studentek z Krakowa, więc chyba się podczas naszej nieobecności za bardzo nie nudził ;) Krótko po wyjściu z Miziowej nastąpił moment, w którym idąc powoli przełączaliśmy się na „automat” – głowa się wyłącza, a nogi „idą” same. Zresztą nic dziwnego – podczas nocnego marszu szlak z Miziowej na Rysiankę jest piekielnie nudny. Wytworzył się pewien system, według którego szliśmy już do końca – ja szedłem pierwszy z mapą, co jakiś czas zatrzymując się i pilnując, żeby chłopaki nie zostawali za bardzo z tyłu. Tak mi się dłużyło, że aż za wcześnie skręciłem z drogi wiodącej granicą. Schodzimy, schodzimy a znaczków na drzewach nie widać. Zeszliśmy już grubo ponad 100 metrów w dół zanim stwierdziłem, że jednak raczej źle idziemy. Krótka dyskusja i zaczynamy wracać do granicy (były też propozycje, żeby zejść gdziekolwiek, albo zrobić małe chaszczowanko przebijając się do szlaku, ale szczęśliwie się na to nie zdecydowaliśmy). O dziwo, podchodziło się lepiej niż dreptało po płaskim – coś się przynajmniej działo. Po drugiej w nocy dotarliśmy na Halę Rysianka. Baliśmy się, że tamtejsze schronisko będzie o tej porze zamknięte, ale na szczęście okazało się, że gospodarz siedział nad flaszką z jakimiś dwoma kolegami, więc mogliśmy wejść (zobaczyć z daleka światełko w oknie – bezcenne!). Oczywiście zapytał nas, skąd i dokąd idziemy. Po naszej odpowiedzi odparł: „To w ramach pokuty? Oj, to musieliście nieźle nagrzeszyć.” :). Zdecydowaliśmy się tam posiedzieć z pół godziny. Nakręciłem również filmik. Odzywamy się na nim tylko ja i Łukasz (Rafał odmówił wzięcia udziału w dialogu motywując to niechęcią do używania nieparlamentarnych zwrotów, a w tym momencie ze względu na ogólne okoliczności musiałby takowych używać) – a głosy mamy jak po dobrej imprezie (wyglądamy również po imprezie, z tym że Łukasz w przeciwieństwie do poimprezowego stanu jednak miał świadomość czasu, miejsca oraz swojego bytu). Wkrótce opuściliśmy gościnną jadalnię w schronisku na Rysiance i udaliśmy się w kierunku Hali Boraczej. Będąc tam miesiąc później w ciągu dnia stwierdziłem, że jest to wielce widokowa trasa, jednak w tę mglistą kwietniową noc nie było widać dosłownie nic i chcieliśmy przejść to jak najszybciej. System znów był ten sam – szedłem pierwszy i co jaki czas czekałem na Łukasza i Rafała. Co ciekawe, nie doskwierało mi w ogóle zmęczenie mięśni, stawów, brak snu (do czasu), tylko zmęczenie, a w zasadzie odgniecenie stóp – następnym razem podwójna skarpetka i zdejmowanie butów na każdym dłuższym postoju. Rafał miał wcześniej opisywany problem z nogą, a Prezesowi chyba ogólnie się już nie chciało. W każdym razie posuwaliśmy się naprzód i gdzieś koło Hali Redykalnej zaczęło świtać i można było zgasić czołówki, a my przestaliśmy się martwić o to, czy się uda, tylko czy zdążymy na ostatni z wczesno-porannej serii pociągów do Katowic. Na Boraczej stwierdziliśmy, że nie zdążymy – zbieganie stromą ścieżką po 80paru GOTach w nogach (a raczej stopach) to kiepski pomysł. Zeszliśmy więc powoli, by potem wejść na asfalt prowadzący do stacji PKP Milówka. Tam zaczęła się masakra. Te 5 kilometrów asfaltu było najgorszym odcinkiem całej trasy – dla stóp istna tortura (wtedy zrozumiałem, skąd wzięła się nazwa „idiotyk”). Jednakże nieustępliwie pokonywaliśmy kolejne metry, by w końcu z naszym bojowym okrzykiem na ustach zameldować się na mecie (czyli na stacji). Tam trzeba było zmierzyć się z problemem logistycznym – jak wrócić, bo zakładaliśmy, że jednak na wcześniejszy pociąg zdążymy. Na szczęście z pomocą przyszła Marta. Uświadomieni co do rozkładu jazdy oraz najkorzystniejszych dla nas połączeń mogliśmy się w oczekiwaniu na pociąg zdrzemnąć (no dobra, nie do końca świadoma ta drzemka była). Na szczęście nie zaspaliśmy na pociąg ani nie przespaliśmy stacji Katowice, gdzie już tradycyjnie udaliśmy się na powyjazdową pizzę. Przed godziną 17 w niedzielę byliśmy już w z powrotem Warszawie

16

KTE KURIER - LATO 2014

(podziw dla starszego pana, który siedział z nami w przedziale pomimo naszych zdjętych butów i zapachu Bengay’a). W sumie pokonaliśmy równo 90 GOTów w ciągu 22 godzin i 25 minut. Wnioski i przemyślenia po wyjeździe? Atakujemy trzycyfrowy wynik :D Przekroczenie 100 GOTów na pewno jest w zasięgu, ale trasy w okolicach 200 GOTów, jakie robili kiedyś Przemek z Młodym wciąż wydają się (przynajmniej dla mnie) kosmosem. Kolejny wniosek jest taki: powodzenie takiej wyprawy zależy w największym stopniu od motywacji i dokładnego planowania2. Skoro plany już są, a i motywacji nie brakuje, możecie się spodziewać relacji z kolejnego „dłuższego spaceru po górach połączonego z niewielką ilością snu i niebanalną ilością GOTów”. Już wkrótce! Kuba

Fot. Jakub Smolik

Idiotyk - określenie wyprawy, podczas której pokonanych zostało co najmniej 50 GOTów. Co do sposobu przejścia, obowiązują następujące zasady -– nie wolno odpoczywać dłużej niż tyle, ile się szło od poprzedniego postoju oraz nie dłużej niż godzinę. W ubiegłych latach ten sposób uprawiania turystyki był w TRAMPie niezwykle popularny – do klubowej historii przeszły zwłaszcza wyczyny Przemka Loranca i Młodego, którzy potrafili pokonać tak nawet ponad 200 GOTów. [przyp. autora] 2 Skoro autor artykułu sam o mnie wcześniej wspomniał, pozwolę sobie się wtrącić i zauważyć, że powodzenie takiej wyprawy zależy owszem od motywacji i dokładnego planowania, ale – jak to zwykle bywa – bez wsparcia kobiet nic by się nie udało, co zresztą Kuba kilkakrotnie w powyższej relacji zaznaczył. [przyp. Pani Redaktor] 1

17

KTE KURIER - LATO 2014

Trust me, I’m an economist… X Rajd Ekonomisty 12-14.04.2014r.

W tym roku, zresztą jak w każdym poprzednim, przyszedł taki moment, że przyszedł kwiecień, a z nim Rajd Ekonomisty. Tegoroczny rajd był jeszcze bardziej wyjątkowy niż zwykle, bo była to jego jubileuszowa X edycja. Obecnie jest to jedyny w naszym kalendarzu organizowany wspólnie i oficjalnie z inną organizacją turystyczną klubowy wyjazd. Pracę oraz zabawę na „Ekonomiście” dzielimy z Sekcją Turystyki Kwalifikowanej AZS przy UE w Poznaniu. W tym miejscu chcielibyśmy pozdrowić i podziękować naszym wielkopolskim przyjaciołom ze szlaku. To tyle słowem wstępu, przejdźmy teraz do meritum. Wszystko zaczęło się jak zwykle na dworcu Warszawa Centralna – cóż, to zdecydowanie najlepsze miejsce, z którego można opuścić stolicę. Nasz pociąg się spóźnił.. i jak się miało okazać, nie była to jedyna niespodzianka czekająca nas w najbliższej przyszłości. Niemniej z około 20 minutowym opóźnieniem nadjechał nasz „ciapąg” – TLK Karkonosze. Wtaszczyliśmy się wszyscy do środka, do naszego wagonu oznaczonego numerem 12 – ostatnio Tramp ma szczęście do podróżowaniu wagonami numer 12, ale mniejsza o to.. . Nie da się ukryć, że zamieszanie w pociągu przy tym, by wszyscy siedli w jakiś sensowny sposób było większe niż zwykle, ale było nas w tym pociągu czterdzieścioro miłośników gór. W momencie, gdy pociąg raczył się wytoczyć z peronu kolejne zaskoczenie – w naszym wagonie nie ma prądu! Wyjeżdżamy zwykle około godziny 23, więc światło w przedziałach by się nam przydało. Trampy jednak przygotowane na wszystko, czyli czołóweczki poszły w ruch i wagon zaczął wyglądać jak ze scen w CSI, tyle że my mieliśmy lepszy sprzęt niż typowi amerykańscy policjanci z wydziału zabójstw. Zaczęła się ogólnospołeczna socjalizacja wewnątrz- oraz międzyprzedziałowa, a dla Prezesa praca – trzeba było rozdać koszulki i zwrócić uczestnikom nadpłaty. Prezes dzielnie - w świetle czołówki, z długopisem w jednej

18

Fot. KTE Tramp

KTE KURIER - LATO 2014

Fot. KTE Tramp

ręce a swoją absurdalnie kolorową listą uczestników (spojrzenie na którą groziło atakiem epilepsji – wtajemniczeni wiedzą, co znaczą kolory na prezesowej liście) w drugiej - zabrał się do rozliczania z uczestnikami. Los był jednak łaskaw dla „władzy” i po kilkudziesięciu minutach prąd w wagonie się pojawił. Kiedy już nasz Miłościwie Panujący zakończył swoje powinności byliśmy już za Łodzią, ale nikt nie mówił, że życie wybrańca ludu będzie łatwe. Kulturalne spożywanie zabranych ze sobą płynów oraz śpiewy przy akompaniamencie dwóch gitar trwały do późnych godzin nocnych, kiedy to pan konduktor niestety musiał nas uciszyć. Cali, zdrowi, nieskacowani, lekko nieświeży, ale jeszcze niebrudni, niewyspani, ale jeszcze niezmęczeni, z uśmiechami na twarzach - bo ile można siedzieć w pociągu… no litości! - wysiedliśmy na ostatniej stacji, do której dojeżdżało nasze PKP. W Jeleniej Górze, bo o niej mowa przesiedliśmy się do czekającego na nas PKSa, który zawiózł wszystkich do Kowar. Wyruszyliśmy… Po 20 metrach Prezes prowadzący swoje owieczki stwierdził, że idzie dobrym szlakiem, ale nie w tym kierunku co trzeba. Cóż, zdarza się najlepszym. Po wstępnych problemach z orientacją w kowarskich chodnikach, opuściliśmy cywilizację i weszliśmy w las. Szlakiem żółtym wdrapaliśmy się na Skalny Stół. Było urokliwie - na początku podejścia aura typowo wiosenna, zielone trawy, skąpane w promieniach słońca strumienie i zapach lasu budzącego się do życia, no i to powietrze, którego nie uraczy się w Warszawie. Jednak pod koniec tego etapu wędrówki brodziliśmy w śniegu powyżej kostek, co nie podobało się butom uczestników. Na szczycie, a nawet też trochę przed udało się zrobić pierwsze cudne fotki wyjazdu, z widokiem na Kotlinę Jeleniogórską oraz na Śnieżkę, która wydawała się być już wtedy całkiem blisko. Dalej wzdłuż granicy, przez schronisko Jelenka powędrowaliśmy dzielnie na najwyższy szczyt Sudetów, a jednocześnie najwyższy szczyt Czech, na naszą „królewnę”. Kobiety jak to kobiety są nieprzewidywalne, toteż na ostatnich metrach podejścia Śnieżka uraczyła nas opadami mokrego śniegu, chyba nawet z lekkim deszczem. W Karkonoskim „Spodku” trochę sobie odpoczęliśmy i zregenerowaliśmy siły – w końcu skończyły się podejścia przewidziane na ten dzień, a wymarzony nocleg był już całkiem niedaleko. Było oczywiście pamiątkowe zdjęcie z flagą Trampa na szczycie, a potem zejście do Domu Śląskiego, pod którym spotkaliśmy kolegów z Poznania - tylko dwójkę, ale to zawsze coś. Zrobiliśmy kolejną grupową pamiątkową fotkę, tym razem nie na Śnieżce, ale ze Śnieżką w tle. Następnie krokiem szybkim lub wolnym w zależności do preferencji wszyscy dotarli schroniska PTTK Strzecha Akademicka. Trzeba tu dodać, że była też grupa alternatywna, jak zwykle zainaugurowana przez Sylwestra T. oraz Anię Ch., która

19

KTE KURIER - LATO 2014

zamiast przez Skalny Stół podążyła pętelką przez Przełęcz Okraj. Co robili, tego nikt nie wie, ale dotarli zdecydowanie później niż reszta. Część osób wybrała się jeszcze tego dnia do schroniska PTTK Samotnia, niezaprzeczalnie najbardziej urokliwie położonego schroniska w Sudetach – zachęcamy i polecamy odwiedziny tego miejsca, koniecznie z aparatem. Nadszedł wieczór , nadeszło więc granie na gitarze, śpiewanie nie tylko turystycznych piosenek, picie piwa, a to wszystko uświetnione klubowymi koszulkami, które uczestnicy mieli okazję pierwszy raz założyć. Były zdecydowanie zbyt fajne, żeby w nich iść na szlaku. Był to też moment, kiedy ekipy warszawska oraz poznańska siedziały razem w wielkiej schroniskowej jadalni, dobrze i głośno się wspólnie bawiąc. Następnego dnia ran rozdzieliliśmy się na aż cztery ekipy. Pierwsza powędrowała na Śnieżkę z nadzieją, że zobaczy wschód słońca. Niestety nie było im to dane – warstwa chmur zalegająca nad Karkonoszami była nieubłagana. Po śniadaniu na szczycie ruszyli z powrotem na zachód, przechodząc nad Kotłem Wielkiego i Małego Stawu, by przez Słoneczniki i Pielgrzymy dotrzeć do Świątyni Wang. Druga grupa ścigała pierwszą, jednak darowała sobie ponowne wchodzenie na Śnieżkę. Trzecia czarnym szlakiem udała się na mszę świętą do Karpacza. A czwarta, najbardziej liczna, wychodząca jako ostatnia, udała się najkrótszą drogą ze Strzechy do Świątyni Wang. Po postoju w dziwnej małej knajpce przetransportowaliśmy się busami do Jeleniej Góry, gdzie zaczynał bieg nasz pociąg powrotny – TLK Śnieżka. Tu po raz kolejny dzielny Prezes wkroczył do akcji i zaczął zbierać zamówienia… bo tradycyjną Trampowo-powrotną pizzę trzeba zjeść! Mili panowie z wrocławskiej pizzerii - po wcześniejszym nie najłatwiejszym kontakcie telefonicznym dostarczyli nam kilkanaście największych pizz jakie mieli na halę główną dworca we Wrocławiu, gdzie przejęliśmy od nich cenną przesyłkę w celu dalszej konsumpcji.

Fot. KTE Tramp

Nie przedłużając dalej opisu, w ten oto sposób powróciliśmy po niecałych 48 godzinach do miejsca, z którego wyruszyliśmy. Obiektywny nie jestem, ale z tego co słyszałem, wyjazd wszystkim bardzo się podobał, co - mam nadzieję - będzie zachętą dla wszystkich, żeby z nami jeździć, aktywnie spędzać czas, poznawać nowe miejsca i ludzi oraz wstąpić w nasze Trampowe szeregi. Prezes

20

KTE KURIER - LATO 2014

Góry najpiękniejsze są o poranku – poradnik dla łowców wschodów słońca

- Co za bandycka godzina! Normalni ludzie o tej porze śpią – myśli sobie człowiek wyłączając budzik o 3:20. Obudzić się to jeszcze pół biedy, gorzej, że trzeba wyjść z ciepłego śpiwora w ciemną i zimną noc. A po co się tak poświęcać? Ano, żeby zobaczyć wschód słońca w górach. Uwierzcie mi, że warto! Dlaczego? Po pierwsze ze względu na pustkę – o świcie w górach trudno spotkać ludzi, a nawet jeśli jacyś się trafią, to z pewnością nie będą to jacyś „niedzielni turyści”. Będąc o wschodzie słońca na szczycie góry możecie swobodnie cieszyć się samotnością albo obecnością tych, z którymi na ten wschód poszliście . Po drugie z powodu widoków. Nic nie może się równać z widokiem słonecznej tarczy wyłaniającej się zza horyzontu i oświetlającej swymi promieniami zbocza gór. Do tego ta niezwykła przejrzystość powietrza i mgły zalegające w dolinach. Istna poezja! A dla amatorów fotografii prawdziwa gratka. Niestety nie zawsze jest aż tak kolorowo – w końcu nie może być w życiu za łatwo. Poniżej przedstawiam kilka porad dla „łowców” wschodów słońca, które z pewnością pozwolą lepiej zaplanować „polowanie”.

Jaką górę wybrać? Przede wszystkim szczyt nie może być zalesiony – w końcu musi być coś widać. Poza tym dobrze byłoby, gdyby na wschód od niego nie było w pobliżu zbyt wielu równie wysokich lub wyższych wzniesień. No i schronisko musi być względnie blisko szczytu (chyba, że biwakujecie na szczycie), bo podchodzenie o tak wczesnej porze, bez śniadania i w świetle czołówki jest mocno wyczerpującym zajęciem. To byłoby na tyle teorii, teraz konkrety, czyli lista przykładowych schronisk i szczytów, z których można wschód słońca podziwiać: o Schronisko PTTK „Chatka Puchatka”, Połonina Wetlińska o Schronisko PTTK „Trzy Korony”, Trzy Korony o Schronisko PTTK „Na Hali Kondratowej”, Giewont o Schronisko PTTK „Markowe Szczawiny”, Babia Góra o Schronisko PTTK „Na Hali Miziowej”, Pilsko o Schronisko PTTK „Na Śnieżniku”, Śnieżnik o Schronisko „Orzeł”, Wielka Sowa o Dom Śląski, Śnieżka

Co ze sobą zabrać? Wychodząc ze schroniska przed świtem musicie z pewnością zabrać kilka rzeczy. Przede wszystkim czołówka – co prawda już 30-40 minut przed świtem zaczyna się robić jasno, ale lepiej ją zabrać. Do tego na pewno ciepła bluza albo koc zabrany z pokoju – poranki w górach są bardzo zimne. Karimata i termos także mogą się przydać. No i oczywiście nie może zabraknąć aparatu fotograficznego.

21

KTE KURIER - LATO 2014

Iść czy nie iść?

Niestety często pogoda płata nam figla i mamy wtedy nie lada dylemat: mimo wszystko wyjść z ciepłego śpiwora, czy olać to i spać dalej. Otóż jeśli pogoda nie jest dramatyczna (czytaj: nie ma ulewy, burzy, zamieci), to warto jednak wyjść. Nawet jeśli jest pochmurno, to często bywa tak, że w powłoce chmur pojawiają się o świcie jakieś drobne luki, przez które wschodzące słońce podświetla chmury „od dołu”, dając bardzo ciekawy efekt. Poza tym może być też tak (tyczy się to zwłaszcza wyższych gór takich jak Giewont, Babia czy Pilsko oraz Trzech Koron, gdzie schronisko znajduje się w dolinie Dunajca), że schronisko jeszcze tonie w chmurach albo we mgle, ale sam wierzchołek jest ponad nimi – wtedy dopiero mielibyście czego żałować, gdybyście spali dalej!

Żeby zdążyć na czas

Przede wszystkim sprawdźcie godzinę wschodu – najlepiej w Internecie przed wyjazdem albo zapytajcie już na miejscu w schronisku. Koniecznie też przygotujcie sobie wszystkie rzeczy poprzedzającego wieczora, gdyż wybudzony ze snu o 3 nad ranem człowiek zachowuje się jak po „dobrej imprezie”, więc szukanie z rana skarpetek w plecaku to kiepski pomysł. Dobrze jest też wyjść trochę wcześniej żeby zapewnić sobie więcej czasu niż przewidują szlakowskazy – rankiem wszystko „idzie” wolniej. Na koniec chciałbym zachęcić Was do wychodzenia na szlak o jak najwcześniejszej porze. Pustki na szlakach, przejrzystość powietrza, a co za tym idzie i piękne widoki sprawiają, że góry z rana są jeszcze lepszym i piękniejszym miejscem niż zazwyczaj. Nic tylko korzystać! Kuba

22

Fot. KTE Tramp

KTE KURIER - LATO 2014

Pilsko, Beskid Żywiecki

Fot. KTE Tramp

Fot. KTE Tramp

23

KTE KURIER - LATO 2014

Śnieżka, Karkonosze

Fot. KTE Tramp

Połonina Wetlińska, Bieszczady

Fot. KTE Tramp

24

KTE KURIER - LATO 2014

Tanie podróżowanie Praga/Berlin/Wilno na weekend po kosztach. Czemu by nie? Dzisiaj chciałabym przedstawić Wam estońskiego przewoźnika obecnego już kilka lat na polskim rynku, a mianowicie SimpleExpress.

Fot. SimpleEcpress

SimpleExpress zajmuje się międzynarodowymi przejazdami na trasie Wilno-Berlin-Wilno oraz nowo otwartej Wilno-Praga-Wilno. W Polsce przystanki SimpleExpress znajdują się w Warszawie, Poznaniu oraz Wrocławiu. Niestety na chwilę obecną nie ma możliwości przejazdu na trasie krajowej np. Warszawa - Wrocław. Ceny przejazdów są zdecydowanie na Trampową kieszeń. Koszt podróży z Warszawy do Pragi to tylko 75zł. Do tego wpisując kod promocyjny PLSALE można uzyskać zniżkę (o ile ten kod nie został już wykorzystany przez innego pasażera). Co więcej internetowa sprzedaż biletów rusza z półrocznym wyprzedzeniem (wg czasu polskiego jest to 23) i 5 pierwszych miejsc na każdy przejazd jest do nabycia w cenie 12zł! Ponadto, często pojawiają się dodatkowe promocje, o których zainteresowani są informowani na bieżąco na stronie lub na facebooku. Niska cena idzie w tym przypadku w parze z wysoką jakością. Komfort pasażerów oraz ich zadowolenie z podróży jest jednym z głównych celów SimpleExpress. Miałam przyjemność korzystać z przejazdu SimpleExpress na trasie Waw-Ber-Waw. Muszę przyznać, że była to jedna z bardziej komfortowych podróży autokarowych. Po pierwsze, siedzenia są bardzo wygodne i jest dużo miejsca dla pasażera. Co więcej, w każde siedzenie wbudowany jest tablet, z którego można korzystać podczas podróży. Na terenie Polski, Litwy, Czech jest Wi-fi, które naprawdę dobrze działa. Zachęcam Was do podróży z SimpleExpess! Tygrys

25

KTE KURIER - LATO 2014

W poszukiwaniu wiosny… PAKT na Babiej Górze! Prawniczy Akademicki Klub Turystyczny - PAKT - założony już w 1977 r., jest najdłużej działającą organizacją studencką na Wydziale Prawa i Administracji UW. Wciąż niesie ze sobą ładunek entuzjazmu i energii, jaki mają w sobie studenci. Członków PAKT-u łączy nie tylko miłość do gór, lecz także liczne przyjaźnie, które często trwają przez lata. W gronie PAKT-owiczów są nie tylko studenci prawa, lecz również absolwenci i studenci różnych wydziałów.

Każdy może do nas dołączyć!

Chyba każdy ma czasami ochotę oderwać się na chwilę od miejskiego zgiełku, zatłoczonej Warszawy, wyjechać gdzieś, odpocząć, pooddychać świeżym powietrzem. Niecałe 400 kilometrów od naszej kochanej stolicy znajduje się Babia Góra-to właśnie tam jak co roku ruszył PAKT, szukając śladów wiosny. Jak to zwykle bywa wszystko zaczęło się w pociągu, ważnego elementu każdego wyjazdu, zwłaszcza z perspektywy nowych uczestników. Trochę zajęło zanim ponad 40 osób weszło, zajęło miejsca (po wcześniejszym wyproszeniu pana, którego zapach był wątpliwie przyjemny), ale w końcu wyruszyliśmy w kierunku Krakowa. Integracja ruszyła pełną parą, w ruch poszła gitara, karty, różnego rodzaju napoje i tak aż do rana.

Fot. PAKT

26

KTE KURIER - LATO 2014

A rano pociąg wjechał na peron i zaspani PAKT-owcy wytoczyli się z pociągu. W Krakowie szybka przesiadka do autokaru, 2 godziny jazdy, podczas których można było jeszcze chociaż chwilę się przespać i byliśmy w Krowiarkach, gdzie zaczynał się czerwony szlak prowadzący na sam szczyt Babiej Góry. Pełni energii, pokrzepieni drugim śniadaniem, ruszyliśmy z optymizmem przed siebie. Piękna, prawdziwie wiosenna pogoda dodatkowo zachęcała do marszu. Im dłużej szliśmy tym bardziej zmieniał się otaczający nas krajobraz i pogoda. Las powoli zaczął ustępować otwartej przestrzeni i wszechobecnym kamieniom pokrytym śniegiem. Również słońce zgubiło się gdzieś w gęstej mgle, a temperatura znacznie spadła. To był znak, że powoli zbliżaliśmy się do celu. Po ponad 2 godzinach byliśmy w końcu na miejscu. Na szczycie oczywiście obowiązkowym punktem programu było grupowe zdjęcie. Chwila odpoczynku i…ruszyliśmy dalej. Tutaj dopiero zaczęła się cała zabawa. Muszę przyznać, że nie mam wielu spostrzeżeń jeśli chodzi o zejście do Przełęczy Brona, ponieważ całą energię wkładałam w to, żeby nic sobie nie skręcić. Można było zauważyć kilka technik pokonywania trasy: jedni zjeżdżali na nogach, drudzy w ramach powrotu do dzieciństwa na tyłkach, jeszcze inni schodzili powoli asekurując się rosnącymi wkoło iglakami. Czego by tu nie pisać, było ciekawie. Przełęcz Brona to moment, w którym podzieliliśmy się na 2 części. Mieliśmy do wyboru 2 trasy, 7,5 godzinną przez Małą Babią Górę i 6,5 godzinną z bardzo kuszącą przerwą w schronisku w Markowych Szczawinach. Jak można się było spodziewać większą popularnością cieszyła się krótsza trasa, wizja schroniska i ciepłego posiłku zrobiła swoje. Po kilku godzinach na szlaku w końcu dotarliśmy do wyczekiwanego (przez jednych bardziej, przez drugich mniej) schroniska PTSM w Zawoi. Teraz podstawową potrzebą, którą trzeba było zaspokoić stał się głód. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się zbyt wielu chętnych osób do gotowania. Nic bardziej mylnego! Panowie sami ochoczo wzięli się do pracy i tak powstało naprawdę pyszne ryżano-kiełbasiane coś - owoc wielu nieodkrytych kulinarnych talentów, co razem z herbatą w wazie stanowiło wprost idealne połączenie. O dziwo do zmywania naczyń także nie brakowało ochotników. Dzięki profesjonalizmowi ekipy zmywającej (i nadzorowi Agnieszki) talerze lśniły tak, że spokojnie można było się w nich przeglądać. Tak na marginesie, jakby któremuś się kiedyś nudziło, zapraszam do siebie, brudne naczynia zawsze będą czekać w zlewie. Po kolacji, bo wiadomo, że z pełnym brzuchem świat od razu wydaje się piękniejszy, przyszedł czas na kolejną porcję integracji. Toastom i śpiewom nie było końca! Spokojnie można stwierdzić, że niejeden chór mógłby się od nas uczyć. Śpiewaliśmy dziarsko nie przejmując się w ogóle zdartymi gardłami (bo kto by się przejmował zdartym gardłem, gdy Kasia grała tak, że po prostu nie dało się nie śpiewać?). Godziny mijały, część PAKT-owców zmorzona snem udała się do pokoi, lecz nie był to koniec zabawy. Ci najbardziej wytrwali udali się po północy na dwór by odtańczyć poloneza niczym z “Pana Tadeusza”. Podejrzewam, że nikt nie wie, jak i dlaczego, ale polonez zamienił się w wielką “kanapkę” z biedną, zgniecioną Kasią na samym dole. Jednym zdaniem, sobota była dniem pełnym wrażeń, ale jak to zwykle bywa, wszystko, co dobre szybko się kończy, zmęczenie w końcu wzięło górę i trzeba było iść spać. Droga powrotna upłynęła pod hasłem “podróże kształcą”. Ta część, która nie grała w karty czy kalambury (to się chyba nigdy nie znudzi) słuchała pełnych mądrości i niezwykle plastycznych porównań (aż mnie korci, żeby przytoczyć fragment o “świeżej bułce mocno obtoczonej w fekaliach”) słów Mirosława Salwowskiego. Kto by przypuszczał, że podczas jednej stosunkowo krótkiej podróży z Krakowa do Warszawy można się dowiedzieć tylu ciekawych rzeczy…;) Tak na sam koniec, żeby nie było zbyt kolorowo, stwierdziłam, że poszukam jakiś wad (przecież wszystko musi mieć jakąś wadę, prawda?). Zastanowiłam się i znalazłam jedną, za to ogromną – ten wyjazd trwał zdecydowanie za krótko!

Anna Łengowik

27

KTE KURIER - LATO 2014

SKPT zaprasza na WOKathlon Jednym z głównych zadań, jakie stawia sobie Studenckie Koło Przewodników Turystycznych w Warszawie, czyli Koło nr 7 OM, jest propagowanie wiedzy o Warszawie i okolicach wśród mieszkańców naszego miasta. W roku 2014 postanowiliśmy wykorzystać do tego celu doskonałe narzędzie, jakim jest Warszawska Odznaka Krajoznawcza (WOK). Stworzyliśmy więc projekt WOKathlon, czyli trwający przez niemal cały sezon turystyczny cykl wycieczek, podczas którego uczestnicy mogą zdobywać odznaki WOK. Przy czym zdobywać w znaczeniu bardzo dosłownym, gdyż odznakę w stopniu Popularnym, wymagającą odbycia jednej tylko wycieczki, można zweryfikować i otrzymać od razu na miejscu, co ma wzmacniać efekt nagrody i bezpośrednio zachęcać do dalszych wysiłków. WOKathlon rozpoczęliśmy w kwietniu, od trzech wycieczek mających przybliżyć warszawskie „klasyki”. Z Arkiem Żołnierczykiem uczestnicy wędrowali szlakiem Szarych Szeregów. Z Amalią Szałachowską zwiedzali Stare Miasto i Krakowskie Przemieście, zdobywając jednocześnie Odznakę Szlakiem Zabytków UNESCO. W końcu Jacek Duda zademonstrował rozwój Warszawy wielkomiejskiej, prezentując jej największe i najokazalsze obiekty poszczególnych dekad XIX i XX wieku. Wycieczki majowe, skierowane przede wszystkim do zdobywających wyższe stopnie WOK, były już bardziej wyspecjalizowane i skoncentrowane na poszczególnych dzielnicach. Z Gosią Targońską zdobywcy WOK poznawali tak modny obecnie Żoliborz i Marymont. Ala Rzechuła poprowadziła ulicami miasta, którego już nie ma, czyli dzielnicy żydowskiej, zaś zwolennicy zwiedzania miasta na rowerze objechali Mokotów z Piotrem Wierzbickim. Dwa miesiące WOKathlonu były niezwykle owocne i już teraz możemy mówić o jego sukcesie. Uczestnicy wycieczek zdobyli jak dotąd 75 odznak WOK w stopniu popularnym i 25 odznak Szlakiem UNESCO w tym samym stopniu. Zwiedzających było oczywiście więcej, znacznie przekraczając setkę. Kilkanaście osób rozpoczęło również zdobywanie WOK w stopniu brązowym i życzymy im wytrwałości. Fot. SKPT

28

KTE KURIER - LATO 2014

WOKathlon oczywiście się nie kończy. Zapraszamy, można dołączyć w każdej chwili. Oto nasze dalsze plany na ten rok:



9.08.2014 Od Placu Szembeka do Konkatedry Praskiej Łukasz Jan Berezowski



23.08.2014 Od Placu Krasińskich do Cytadeli Amalia Szałachowska



30.08.2014 Cmentarz ewangelicko-augsburski Marcin Tysler



6.09.2014 Sekrety Osi Saskiej Wojciech Marian Nowicki



20.09.2014 Szlakiem zbrodni Dirlewangera Jan Darasz

Fot. SKPT

Szczegóły dotyczące miejsc i godzin zbiórki, zapowiedzi wycieczki i inne informacje można znaleźć na naszej stronie WWW: http://skpt.om.pttk.pl/ oraz profilu FB: http://www.facebook.com/skptwarszawa

Marcin Tysler

29

KTE KURIER - LATO 2014

Sześćdziesiąt lat Jedynki Mamy rok 2014. Ulicami Warszawy chodzą ludzie słuchając na iPodach muzyki zakupionej przez Internet. Sprawdzają najdogodniejsze połączenie komunikacyjne za pomocą smartfona. Łącząc się przez darmowy punkt wifi w modnej kawiarni wysyłają maile do znajomych, że wkrótce dojadą na umówione spotkanie. W końcu wsiadają do metra i po kwadransie pukają do drzwi przyjaciół mieszkających po drugiej stronie miasta. Niedawno w siedzibie naszego Koła przeglądaliśmy nagromadzone przez lata pudła z pamiątkami. Mnóstwo zdjęć, w większości czarno-białych, pocztówki z gór, listy, notatki. Wyjąłem przypadkową kartkę. Zżółkła ze starości, wciąż jednak zawierała wyraźny tekst zapisany niebieskim atramentem. Był to list do kolegi, napisany przez dziewczynę, która organizowała spotkanie powyjazdowe. Prosiła w nim kolegę, aby przekazał informacje o czasie i miejscu spotkania innym członkom wyjazdu. Podzieliła też kto co ma ze sobą zabrać, żeby milej spędzić wspólny wieczór. List ten należało wysłać dużo wcześniej przed planowaną imprezą, jego treść dokładnie przemyśleć, wszak po wysłaniu już się niczego nie doda, i zorganizować wydarzenie bez otrzymania informacji zwrotnej w ciągu kilku chwil. Mniej więcej tak wyglądała sytuacja, gdy zakładano Koło PTTK nr 1 przy Politechnice Warszawskiej (otrzymało w tamtym czasie numer 139 w Oddziale Śródmiejskim). Dokładnie 60 lat temu, w grudniu 1954 roku, grupa entuzjastów turystyki postanowiła powołać pierwsze w Warszawie Koło PTTK, którego prezesem został Mieczysław Łukasik. Pierwszą inicjatywą Koła było zorganizowanie obozu narciarskiego w lutym następnego roku. Istotnym wydarzeniem okazał się natomiast pierwszy rajd w Górach Świętokrzyskich, który odbył się w 1956 roku, a tradycję corocznych wyjazdów w ten malowniczy region Polski do dnia dzisiejszego kultywuje SKPŚ, wywodzące się właśnie z popularnej „Jedynki”. Zachęceni pozytywnym odzewem na Rajd Świętokrzyski, nasi koledzy poszli za ciosem organizując pierwszy Rajd Bieszczadzki, w którym wzięło udział ponad sto osób.

Fot. Jedynka

I tak właśnie wszystko się zaczęło. Kolejne pokolenia młodych miłośników turystyki ochoczo zaangażowały się w organizację biwaków i rajdów we wszystkie regiony Polski, otwierały kolejne stowarzyszenia – kajakowe, wspomniane już SKPŚ i inne. To za inicjatywą tych ludzi powołano Oddział Międzyuczelniany PTTK w Warszawie, w którym przyznano Kołu przy Politechnice numer pierwszy.

30

KTE KURIER - LATO 2014

I tak znów wracamy do roku 2014. Po sześćdziesięciu latach Jedynka nadal prężnie działa, co roku organizując kursy Organizatora Turystyki, kolarskie, a także wyjazdy zerówkowe dla studentów, liczne imprezy na orientację i inne wydarzenia. Nie zapominamy jednak o ludziach, którzy długo przed nami postawili fundament pod dzisiejsze Koło. Angażując członków Jedynki, już nie tylko studentów Politechniki, ale również wielu absolwentów oraz studentów innych uczelni, organizujemy w tym roku huczne obchody jubileuszu powstania Jedynki. W porozumieniu z władzami uczelni planujemy zasadzić na jej terenie pamiątkowe drzewo. We wrześniu organizowany jest zlot wszystkich członków, którzy być może nie są w stanie czynnie uczestniczyć w życiu Koła na co dzień, ale w sercach nadal pozostają tymi samymi turystami, którzy organizowali pierwsze rajdy do Puszczy Białej wynajmując w tym celu cały pociąg (historia prawdziwa!), czy wakacyjny marsz z Bieszczad w Sudety. W porozumieniu z innymi kołami w Polsce o tym samym numerze chcemy zorganizować wspólny Rajd Jedynkowy, a także wydać jubileuszowe śpiewniki, torby i inne gadżety.

Fot. Jedynka

Zbliżają się wakacje, a wraz z nimi budzi się w każdym z nas dusza turysty. Będziemy brali udział w rajdach rowerowych, spływach kajakowych i wędrówkach po górach. Powstaną wydarzenia na facebooku, a znajomi zasypią nasze skrzynki mailowe propozycjami wspólnych wyjazdów. I choć komunikacja jest o wiele łatwiejsza, plecaki lżejsze, buty wygodniejsze, a jedzenie nie ogranicza się do puszek z mielonką, to miło jest wiedzieć, że w gruncie rzeczy pod tym jednym względem nie tak bardzo się różnimy od naszych kolegów sprzed lat. Kochamy podróże. Jan Bielawski

31

KTE KURIER - LATO 2014

Azymuciaki o Geocaching’u Nowe technologie w służbie turysty Artykuł ukazał się w 76. numerze „Piechura”.

Wśród turystów coraz większą popularność zdobywa geocaching - to nic innego jak odnajdowanie ukrytych w terenie specjalnych skrzynek ze „skarbami”. Zabawa ta jest wspaniałą przygodą nie tylko dla turystów indywidualnych, ale i grupy przyjaciół czy wycieczki SKKT. Do uczestnictwa w zabawie oprócz chęci niezbędny jest odbiornik GPS; obecnie produkowane modele telefonów komórkowych są w nie wyposażone. Odkrywcy kierowani przez GPS dzielnie przemierzają kolejne kilometry szukając małych skarbów w pocie czoła, a jednocześnie z uśmiechem na ustach. Geocaching to zabawa o dwojakiej naturze: po pierwsze, tak jak już wspomnieliśmy, to my możemy odszukiwać ukryte wcześniej skrytki lub też wręcz przeciwnie - stawać się matkami lub ojcami nowych „keszy”. Podczas wyjść czy wyjazdów możemy ukrywać je w ciekawych miejscach, gdzie będą czekały na „keszerów”odkrywców. Zabawa ta idealnie nadaje się do łączenia z innymi formami turystyki i aktywnego wypoczynku oraz ze zdobywaniem odznak proponowanych przez PTTK. My postanowiliśmy połączyć ją głównie z OTP i KOT. Najwięcej skrytek spotkamy w miejscowościach wymienionych także przez regulamin OTP, co pozwala nam na jednoczesne zdobywanie bonusowych punktów za zwiedzanie miast. Można więc miło spędzić czas, przemierzać Polskę pieszo i przy okazji odszukiwać skarby. Dzięki PTTK każdy „keszer” może zdobywać ustanowioną wspólnie z Geocaching Polska odznakę, otrzymywaną za znalezienie czy założenie odpowiedniej liczby skrzynek. Geocaching daje jeszcze więcej radości, satysfakcji i staje się aktywniejszą formą spędzenia czasu, jeśli połączymy ją w duecie z turystyką pieszą. Nie bójmy się takich powiązań. Przecież wybierając się na geocaching i tak musimy posiadać przy sobie urządzenie GPS, dlaczego więc nie wykorzystać jego możliwości do maximum i od razu nie liczyć przebytych kilometrów? Nie wolno nam jednak zapomnieć o odliczeniu fragmentów trasy, w których wracamy po swoich śladach. Kolejnym, choć niewielkim utrudnieniem jest konieczność starania się, by nie przekroczyć dziennego limitu zdobytych punktów. (…)

Fot. SKKT Azymut

32

KTE KURIER - LATO 2014

By wyprawa geocachingowa była naprawdę udana i przyniosła - obok kolejnych punktów – także zadowolenie „keszerów”, niezbędne jest robienie krótkich, lecz częstych postojów, a w razie konieczności także kilku dłuższych. (…) Z doświadczenia wiemy jednak, że pod koniec trasy, nawet jeśli nasi przyjaciele są już zmęczeni, najbardziej motywującym faktem jest nasz dorobek oraz zadowolenie z odnalezienia skrzynek i odbytego spaceru. Nie trzeba tu chyba mówić, jak taka piesza, wielogodzinna wycieczka umacnia między nami więzi przyjaźni lub staje się okazją do zawierania nowych, jeśli w „starej” ekipie „keszerów”, pojawia się „świeżak”. Przy łączeniu tej formy aktywności z kolarstwem należy pamiętać o tym, by zawsze mieć przy sobie wszystko to, co jest niezbędne do zmiany koła z uwzględnieniem zapasowej dętki lub łatki. Skrytki, które nadają się do zbierania tylko podczas wycieczki rowerowej (oddalone są od siebie o 5-20 kilometrów i znajdują się daleko od miast czy wsi) najczęściej znajdują się w lesie, gdzie nietrudno jest przebić sobie dętkę. Taki wypadek sprawi nam nie lada kłopot, jeśli nie będziemy na niego przygotowani. Poza tym, geocaching w tej formie nie różni się zanadto od turystyki pieszej.

Fot. SKKT Azymut

Nie trzeba jednak organizować specjalnych wyjazdów, by znajdować skrytki. My zgarniamy „kesze” przy okazji marszy na orientację, wycieczek w góry, delegacji i rajdów pieszych. Szczególnie polecamy zabawę w górach, gdyż tamtejsze skrzyneczki są dość spore i łatwe do odnalezienia ze względu na małą ilość „mugoli” (ludzi niewtajemniczonych), przed którymi trzeba by je było specjalnie ukrywać. Organizacja takiej wyprawy geocaching’owej jest bardzo pracochłonna, lecz nie wymaga szczególnej wiedzy merytorycznej (…). Przed wycieczką warto zainstalować w telefonie komórkowym bądź w GPS odpowiednie aplikacje do geocaching’u (sam korzystam z telefonu z Androidem - aplikacja c:geo i Locus Free w zupełności mi wystarcza), ustalić trasę przejścia – według mnie najdogodniej, gdy trasa ma kształt koła - oraz pobrać skrytki, które ma się zamiar odwiedzić. (…) Miłej zabawy! Edyta Lewandowska Bartosz Karczewski

33

KTE KURIER - LATO 2014

Ludzki wymiar gór, górski wymiar ludzi felieton bieszczadzki

Powodów, dla których wychodzę, czy w ogóle wyjeżdżam w góry jest wiele… nie powiem, że setki czy tysiące, choćby nie wiem jak dumnie i wzniośle nie wyglądały te liczby… Myślę, że gdybym na upartego zaczął zastanawiać się nad tym i spisywać wszystkie powody (czego robić nie zamierzam, bo zwyczajnie mi się nie chce), dziesiątkę bym pewnie przekroczył spokojnie… po którymś nastym czy tam dwudziestym którymś zacząłbym się pewnie zapętlać, więc i tak zostałbym z kilkoma najogólniejszymi. Zresztą wszystko zależy też od tego, o jakich górach mówimy - z innym nastawieniem jadę w Tatry, z innym w Bieszczady czy Beskid Niski. Innych gór w zasadzie nie uznaję, jeżeli już w nie jadę to tylko ze względów turystyczno-poznawczych, a że większość już schodziłem - w ogóle tam nie jeżdżę, bo po kiego? W góry jeżdżę tak naprawdę od zawsze. Na początku jedynym powodem, dla którego tam jeździłem było to, że jeździli tam rodzice; potem próbowałem to całe mniej lub bardziej przymusowe łazikowanie ubrać w jakąś zgrabną ideologię. Znalazłem ją w dużej mierze w poezji Jalu Kurka - jednego z wielu moich poetyckich bogów - i przez długi czas poszukiwanie na górskich szlakach ducha tych wierszy było dla mnie najważniejszym celem wędrówek. Dopiero, kiedy zacząłem chodzić w góry samotnie, albo raczej kiedy poznałem Bieszczady (choć właściwie jedno i drugie zbiegło się w czasie), góry odsłoniły przede mną wymiar, z którego wcześniej nie zdawałem sobie do końca sprawy, a który dzisiaj jest dla mnie wymiarem najistotniejszym - wymiar ludzki. Dla mnie góry to przede wszystkim ludzie. Najpełniej doświadczyłem tego właśnie w Bieszczadach, górach, które ze wszystkich gór uważam za najbardziej „ludzkie”, dlatego poza małym fragmentem (powyższym zresztą, który na szczęście się skończył) będę opowiadał wyłącznie o nich. Mówiąc o ludziach mam na myśli zarówno tych, którzy tam mieszkają, którzy na stałe są związani z tymi górami, jak i tych, którzy przyjeżdżają tam na wypoczynek, w takiej też kolejności będę o nich opowiadał. Większości osób, które miały kiedykolwiek bardziej „świadomy” kontakt z Bieszczadami, na myśl o mieszkańcach tych terenów przychodzą (jeśli nie od razu, to w jednej z pierwszych kolejności) „Bieszczadzcy Zakapiorzy” (celowo piszę wielkimi literami i nie do końca po polsku, przez szacunek dla ich legendy), w zasadzie jeden z główniejszych bieszczadzkich towarów eksportowych. Bieszczadzcy Zakapiorzy rozumiani jako dziwna mieszanka artystów, Indian czy „dzieci lasu”. Zresztą trudno się dziwić temu, że w świadomości turystów, niemieszkających tam ludzi, którym nieobca jest bieszczadzka tematyka, są tak istotną częścią tamtejszego krajobrazu - góry te od dziesiątek czy setek nawet lat obrastały legendami o zbójach, włóczęgach snujących się po bieszczadzkich puszczach, będących dla odbiorców opowieści uosobieniem wolności i absolutnego pojednania z naturą, czyli tego, czego chyba każdy człek pragnie najbardziej, nawet jeżeli nie zdaje sobie z tego sprawy, przynajmniej moim skromnym zdaniem. Większość zespołów parających się szeroko pojętą „piosenką turystyczną” ma w swoim repertuarze utwory o lumpach w stylu Bellonowego „Majstra Biedy”, a zamieszczone w internecie filmy z serii „Zakapiorskie Bieszczady” mają wiele tysięcy odsłon. Na legendzie bieszczadzkich zakapiorów wyrosła i działa najsłynniejsza chyba bieszczadzka knajpa, ciśniańska Siekierezada (miejsce, gdzie picia jabola nikt nie ocenia w kategoriach wstydu, kimkolwiek by nie był). Miejsce to przesiąknięte jest menelską tradycją, Menele (znów pisane wielką literą przez szacunek dla legendy) od zawsze stanowili trzon klienteli tego lokalu (poza, rzecz jasna, turystami zwabionymi legendą „Siekiery”). Oni sami jako grupa społeczna są zresztą jednym z najbardziej znaczących elementów krajobrazu

34

KTE KURIER - LATO 2014

Cisnej. Wioska ta jest o tyle ciekawym miejscem, że rzeczona menelska tradycja, którą w zasadzie przesiąknięta jest cała (kiedyś trzeba w końcu wyjść z knajpy), przynosi jej zdecydowanie więcej korzyści niż strat, co można stwierdzić chociażby po społecznym odbiorze ciśniańskich Meneli. Odbiór ten jest zgoła inny od odbioru meneli na przykład warszawskich - o ile w Warszawie zaczepiony na ulicy przez lumpa żebrzącego o drobne na wino w najlepszym przypadku ignoruję go, w Cisnej sięgnięcie do kieszeni po parę groszy na jabola dla niemal identycznego Menela przychodzi mi z taką łatwością, z jaką jemu przychodzi wypicie go. I za każdym razem zastanawiam się, z czym to jest związane, czemu w tym magicznym miejscu tak łatwo wyrzekam się wyznawanych wszędzie indziej zasad. Czy instynkty przetrwania wykształciły w Menelach genialne zdolności manipulacyjne, czy zwyczajnie urzeka mnie ich urok osobisty? Może zwyczajnie, podświadomie zależy mi na ich przyjaźni (jakkolwiek nie wzbraniałbym się przed tą myślą) - w sumie są raz, że mieszkańcami, dwa, że przedstawicielami i swojego rodzaju symbolem gór, które tak ukochałem w ich całokształcie. Fakt faktem, menelizm ciśniański reprezentuje jakby wyższą kulturę menelizmu kiedy któregoś razu siedziałem kilkanaście minut w przedsionku ciśniańskiego spożywczaka jedząc śniadanioobiad, wszyscy wchodzący Menele kłaniali mi się, co poniektórzy nawet życząc smacznego. Zresztą nawet ich prośby były raczej prośbami o "zrzucenie się" z nimi na wino, co świadczy o jak najbardziej partnerskim podejściu do potencjalnych fundatorów. Bez względu na to, w czym tkwi tajemnica sukcesów manipulacyjnych ciśniańskich Meneli, pewne jest jedno: ci warszawscy wiele się mogą od nich nauczyć, jeżeli faktycznie ich sekret tkwi w dopracowanym do perfekcji „gadanym”, którym naprawdę potrafią zabawić turystę, podejść go, zaczarować… Chociaż... może cała tajemnica polega na tym, że turyści przyjeżdżający tam chcą w nich widzieć (i widzą) tych legendarnych Bieszczadzkich Zakapiorów? Myślę, że też pewnie jakoś podświadomie próbuję szukać w tych przepitych mordach legendy, chociaż zdaję sobie sprawę, że w każdym jednym więcej jest czystego menelstwa niż zakapiorstwa, zresztą... zależy jak rozumianego - tutaj należałoby sięgnąć do jakiejś konkretnej definicji zakapiora albo (najlepiej) Bieszczadzkiego Zakapiora, które tak naprawdę mogą nie mieć ze sobą wiele wspólnego. Z jednej strony zakapior to oprych, rzezimieszek, takich wśród ciśniańskich Meneli na pewno jest pełno; zostawiając Meneli na boku, określenie to najlepiej charakteryzować by mogło tych wszystkich, którzy w Bieszczady uciekli od ludzi i przed ludźmi, recydywistów, narkomanów i im podobne towarzystwo. Z drugiej strony natomiast wspomniana już seria filmów „Zakapiorskie Bieszczady" prezentuje Bieszczadzkich Zakapiorów tak, jak opisałem ich wcześniej: jako podstarzałych hipisów, diabelnie wrażliwych (najczęściej artystów) ludzi zakochanych w przyrodzie i wolności, którą dają bieszczadzkie przestrzenie. Mimo wszystko bardzo ostrożnie podchodzę do zaufania tej definicji Bieszczadzkiego Zakapiora, bo uważam, że nawet u niektórych przedstawionych tam osób więcej niż zakapiorstwa jest czystego pozerstwa. Po Bieszczadach, głównie po tych centrach turystycznych jak Cisna czy Wetlina, włóczy się mnóstwo takich przebierańców - "miejscowych artystów”, którzy na przykład nie ruszają się na krok bez gitary i kowbojskiego kapelusza. Jedni narzucają swoją osobę w bardziej, inni w mniej nachalny sposób, jedni są zwyczajnie śmieszno-żałośni, inni zżyli się z graną przez siebie postacią do tego stopnia, że nawet miło jest ich czasami posłuchać. Osobiście uważam, że prawdziwi Bieszczadzcy Zakapiorzy dalecy są od obnoszenia się ze swoim zakapiorswem, więc z ich punktu widzenia chyba lepiej, że istnieją tacy przebierańcy, bo dzięki nim oni mają święty spokój, czyli to, co przyciągnęło ich do puszcz bieszczadzkich. Myślę jednak, że zdecydowana większość tych, którzy związali się z Bieszczadami na stałe ma w sobie coś z Bieszczadzkiego Zakapiora, w jednym lub drugim ujęciu tego terminu. Spotkań z pierwszymi szczerze nie życzę nikomu (bez względu na to czy mówię o menelachłobuzach (świadomie napisałem słowo menel małą literą), czy o uciekinierach ze społeczeństwa, którzy niechęć do ludzi mają wręcz zaprogramowaną), bo mogą być naprawdę niebezpieczne, (co nie znaczy, że nie mogą być przy okazji niesamowicie ciekawe - nie ma chyba wdzięczniejszego materiału na pasjonującą opowieść niż bijatyka w knajpie, chociaż takie chyba rzadko kończą się bez mniejszego lub większego uszczerbku

35

KTE KURIER - LATO 2014

na zdrowiu - tak przynajmniej myślę, nie wiem, szczęśliwie udało mi się jak dotąd uniknąć mordobicia), jednak i tak przedstawicieli tej "złej" grupy jest o wiele mniej niż przedstawicieli grupy drugiej, "dobrej". Przez ich "zakapiorstwo" rozumiem niesłychaną wrażliwość na przyrodę, doskonałe jej wyczucie i bardzo, bardzo wysoki poziom zaprzyjaźnienia z nią, którego sam, przyzwyczajony do miejskiej rzeczywistości prędko nie osiągnę. Z jednej strony są ludzie, którzy tam mieszkają, którzy fizycznie związani są z Bieszczadami na stałe, z drugiej strony natomiast są ci, którzy tak jak ja ściągają tam z różnych stron Polski (czy nawet świata). W zasadzie tym, co wyróżnia Bieszczady pod tym względem jest gatunek ludzi, którzy tam przyjeżdżają - gdybym mógł obliczyć wielkość (którą mogę nazwać „zaświrowieniem”), która wyraża się wzorem: 𝐷 𝑍= 𝑁∗𝑆 gdzie Z oznacza właśnie „zaświrowienie”, D - liczbę dziwaków przyjeżdżających na dany teren, N - liczbę normalnych ludzi tam przyjeżdżających, a S - powierzchnię tego terenu, nie wiem czy gdziekolwiek indziej (poza psychiatrykami) wielkość ta miałaby wyższą wartość niż właśnie w Bieszczadach. Szczególnie za "falochronem" Cisnej, za którym zaczynają się te najdziksze Bieszczady, gdzie ci, którzy nie przyjechali w Bieszczady z jakiegoś określonego powodu raczej się nie zapuszczają. Sam siebie uważam za świra, więc możliwość skonfrontowania swojego świrstwa ze świrstwem innych świrów zwyczajnie mnie rajcuje. Poza tym niejednokrotnie rozmowa na ławeczce przed sklepem jest w stanie dać więcej niż najlepsza książka, czy to przygodowa, czy to psychologiczna, czy popularnonaukowa. Przede wszystkim może dać hmmm... ducha, podobnego do tego, który kiedyś tak zafascynował mnie w wierszach Jalu Kurka, a którego później odnalazłem również w utworach wielu innych poetów. W tym miejscu nie sposób nie wpleść jakiegoś nawiązania do stwierdzenia Edwarda Stachury że "wszystko jest poezją, każdy jest poetą", z którym nie śmiem polemizować. Skoro nie śmiem polemizować, uznaję, że właśnie „tędy droga”. Idąc nią, próbując dojść do tego, co mnie tak pociąga w Bieszczadach i co czyni je tak „ludzkimi”, myślę, że może właśnie tutaj, to powietrze, albo jakaś tajemnicza aura tych gór rozszerza kanały, którymi do mojego umysłu wpada poezja innych poetów (w ujęciu Stachury, rzecz jasna)… Albo ci poeci poetykują w bardziej zrozumiały dla mnie sposób? Albo piękno ich poezji zlewa się z pięknem bieszczadzkiej natury i w tej postaci wpadając do moich uszu, umysłu i serca jeszcze bardziej je na siebie otwiera? Nie mam zielonego pojęcia… Ale Bieszczady tak naprawdę otwierają mnie na każdy chyba rodzaj poezji (nie zmieniając ujęcia). Co innego da mi rozmowa ze starym wytrawnym Bieszczadnikiem, co innego z miejscową „wiedźmą”, na którą podobno nie wolno patrzeć, bo przynosi pecha. Jednak ze wszystkich rozmów chyba najbardziej wzruszające są dla mnie rozmowy z ludźmi, którzy na moich oczach tracą bieszczadzkie dziewictwo, którzy przyjeżdżają w Bieszczady po raz pierwszy i już wiedzą, że wrócą tu najszybciej, jak tylko się da. Słyszałem nawet o takich, którzy na szlaku zanosili się płaczem, że tak późno odkryli tę krainę - jakkolwiek trudno byłoby mi to sobie wyobrazić, naprawdę jestem w stanie w to uwierzyć, bo tak właśnie działa magia tych gór… i ludzi, którzy je tworzą. To, co przede wszystkim chciałbym zawrzeć w tym artykule, to pochwałę samotnego wyjeżdżania w góry (chodzenia samotnego, mimo że sam za innym nie przepadam (poza określonymi przypadkami), pochwalać nie mogę). Człowiek jest zwierzęciem stadnym (jak widzi kolejkę to najpierw się w niej ustawia, a potem pyta, za czym ona stoi), niestworzonym i zazwyczaj nienawykłym do samotności. Oczywiście istnieje pewna spora grupa samotników, takich, którzy niechęć do bliźnich mają zaprogramowaną, których inni ludzie męczą i najlepiej czują się tylko w swoim towarzystwie (a bywa, że i takie im przeszkadza), jednak u znakomitej większości osób samotność wywołuje pewien naturalny głód ludzi, otwiera na nich i pozwala doświadczyć tej poezji, która z każdego wręcz się wylewa. Trzeba tylko chcieć nie pozwolić jej się marnować. Kabanos

36

KTE KURIER - LATO 2014

Co w TRAMPie gra… Każdy, kto choć raz nocował w schronisku albo był na harcerskim obozie wie, że nic tak nie tworzy turystycznego klimatu, jak ognisko, gitara i śpiew. Ktoś fałszuje, inny nie zna słów i śpiewa co trzecie, gitara nie stroi, struny pękają, czyjaś kiełbaska spadła z patyka i teraz skwierczy wśród płomieni, ktoś obok próbuje uchronić przed iskrami przemoczoną podczas wędrówki bluzę. W takiej atmosferze noc upływa aż zbyt szybko. Sami nie wiemy, jak to się stało, że słońce powoli wychyla się z zza horyzontu i można już odśpiewać nieśmiertelnego „Czarnego bluesa o czwartej nad ranem”. W tym numerze często pojawiają się Bieszczady – niezwykły zakątek naszego kraju. Bieszczady to nie tylko piękny krajobraz i dzika przyroda, to także tragiczna historia i skomplikowane dzieje wielu kultur. To takie dziwne góry, niezbyt rozległe i wysokie, ale przyciągające niezwykłym urokiem. Mają w sobie coś magicznego, coś mistycznego. Nic więc dziwnego, że śpiewa się o nich tyle piosenek… Zachęcamy do grania i śpiewania!

Rozmyślania nad wodospadem (Łemata)

Zabieszczaduj dzisiaj z nami

Dom o Zielonych Progach

Stare Dobre Małżeństwo

Pamiętam tylko, tabun chmur się rozwinął CGae I cichy wiatr wiejący ku połoninom FCG I twardy jak kamień plecak pod moją głową I czyjaś postać, co okazała się tobą

Zabieszczaduj dzisiaj z nami niech pokłonią ci się połoniny zabieszczaduj razem z aniołami lot swój kieruj do Górnej Wetliny

CG FC a FCe FG

Idę dołem, a ty górą Jestem słońcem, ty wichurą Ogniem ja, wodą ty Śmiechem ja, ty ronisz łzy

Zabieszczaduj znowu z nami tutaj czas anielsko płynie każdy potok gada z aniołami o bieszczadzkiej wspomina krainie

ae FGC Fa FGC

Studnie tutaj zarosły wspomnieniem sady tutaj pokrzywione dziko w procesji sierpniowej schodzą zioła do cerkiewek pukają po cichu

Ga FCG FeGa FG

Ta kraina święta niepojęta w tej krainie pięknie tajemniczo tu nad nami bieszczadzkie anioły uskrzydlone bieszczadzką modlitwą

ae FCG FeGa FG

Zabieszczaduj dzisiaj z nami...

CG

CG ae FC G

Byłaś jak wielkie światło w tę smutną noc Jak wielkie szczęście, co zesłał mi los Lecz nie na długo było cieszyć się nam Te kłótnie bez sensu, skąd ja to znam Idę dołem.. I tłumaczyłem jej, jak naprawdę to jest Że mam swój świat, a w nim setki tych swoich spraw A moje gwiazdy to z daleka do mnie lśnią Śmiechem i łzami witają mój bukowy dom Idę dołem.. I czas zakończyć rozważania te Przy wodospadzie, tam, gdzie słychać śpiew W źródlanej wodzie, czas zanurzyć dłoń Już żegnam was., dziś odchodzę stąd Idę dołem…

37

KTE KURIER - LATO 2014

Redakcja Wydawca: Klub Turystyczny Ekonomistów TRAMP przy Szkole Głównej Handlowej, Koło Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego nr 26 przy Oddziale Międzyuczelnianym w Warszawie Redaktor prowadzący: Justyna Andrulewicz Korekta i skład: Justyna Andrulewicz Projekt okładki: Marta Kubalska Rzut obiektywnym okiem: Tomasz Zatoń Artykuły: Justyna Andrulewicz, Jan Bielawski, Piotr Fadavi, Bartosz Karczewski, Łukasz Kobyliński, Patryk Kula, Edyta Lewandowska, Anna Łengowik, Anna Maksymiuk, Jakub Smolik, Marcin Tysler. Fotografie: Paweł Gawryluk, Marcin Grzyb, Karolina Jabłońska, Marta Kubalska, Jakub Smolik, Rafał Starościk, zbiory KTE „TRAMP”, PAKTu, SKPT , Jedynki oraz SKKT „Azymut”. Na okładce: zdjęcie Marcina Grzyba.

Numer zrealizowany we współpracy z Prawniczym Akademickim Klubem Turystycznym (PAKT) przy Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, Studenckim Kołem Przewodników Turystycznych (Koło PTTK nr 7 przy Oddziale Międzyuczelnianym), Kołem PTTK nr 1 przy Politechnice Warszawskiej (Oddział Międzyuczelniany) oraz Szkolnym Kołem Krajoznawczo-Turystycznym „Azymut” przy Oddziale Regionalnym w Częstochowie.

Następny numer „KTE Kuriera” jesienią!

Jeśli masz pomysł na artykuł, chciałbyś podzielić się z nami swoim turystycznym doświadczeniem albo wspomnieniami z wyprawy, napisz: [email protected] lub na forum: www.tramp.waw.pl/forum/ Każdy może wziąć udział w redagowaniu naszego pisma! Czekamy na Twój artykuł!

Za współpracę serdecznie dziękujemy!

38

3 KTE KURIER LATO 2014.pdf

KTE KURIER - LATO 2014. 3. Whoops! There was a problem loading this page. Retrying... 3 KTE KURIER LATO 2014.pdf. 3 KTE KURIER LATO 2014.pdf. Open.

4MB Sizes 4 Downloads 141 Views

Recommend Documents

t kte' ki V
Feb 12, 2016 - To develop collaboration, camaraderie and harmonious relationship ... Attached are the members of the committees per cluster for your reference. ... Email: [email protected] I Website: www.depeddasma.edu.ph.

Cheloniidae sensu lato
but represents a “macrobaenid” (Parham unpublished data). “Macrobaenids” are ..... Seventh to eighth centrum articulation of the cervical vertebra: (0) single; (1) ...

USLP India Progress 2014PDF - Hul
Ÿ Project Shakti network expanded to include over 70,000 ... The 'Help a Child Reach 5' handwashing campaign started in 2013 in .... while promoting the benefits of clean toilets and good hygiene. .... social investment in India has continued to sup

3 u-t- 3
Professi,onal, Boca Taton, Florida, USA. 2. Xanthakos P.P,Abramson, L.W and ..... JAWAHARLAL I\EHRU TECHNOLOGICAL UNIVERSITY · ITYDER,ABAD.

3 u-t- 3
Professi,onal, Boca Taton, Florida, USA. 2. Xanthakos P.P,Abramson, L.W and ..... JAWAHARLAL I\EHRU TECHNOLOGICAL UNIVERSITY · ITYDER,ABAD.

3
blogspot: Para que con relación a los blogspot.com. Cesen en la emisión, difusión y publicación los blogs publicados desde el 7 de marzo de12011 en agravio ...

3
Introduction to Java Scripting, Web Browser Object Model, Manipulating. Windows & Frames with Java Script, ... Introduction: Nature and scope of marketing; Importance of marketing as a business function, and in the ... greetings, chat software; Consu

3
SEMISTER V bjects. Marks of. Advanced Concepts of Web-Designing / 100 - So FC. Java Programming. 100 550. SEMISTER VI. 100. Internet Marketing. Project. 100 ... Style Sheets. 3. Introduction to Java Scripting, Web Browser Object Model, Manipulating .

3-3.pdf
Loading… Whoops! There was a problem loading more pages. Whoops! There was a problem previewing this document. Retrying... Download. Connect more apps... Try one of the apps below to open or edit this item. 3-3.pdf. 3-3.pdf. Open. Extract. Open wit

3. The Arrangement 3.pdf
Page 3 of 74. Sinopsis. l sexo no es amor, pero se siente como si lo fuera... Se siente así hasta que Sean sale huyendo de la habitación. Por un. momento, todo ...

Worksheet 3-3 Periodic Trends.pdf
Worksheet 3-3 Name. Periodic Trends Period. 1. Discuss the importance of Mendeleev's periodic law. 2. Identify each element as a metal, metalloid, or nonmetal ...

Grade 3 Sinhala 3.pdf
There was a problem previewing this document. Retrying... Download. Connect more apps... Try one of the apps below to open or edit this item. Grade 3 Sinhala ...

3 - Tamil - Term 3.pdf
Ø tz;b ,Of;f cjTthd;. mtd; ahu;? Ø fiuahd; fl;ba tPL ,J. ,jDs; ghk;G Fb. GFk;. Ø ntspNa tpupths;> cs;Ns RUq;Fths;. mts;. ahu;? Ø kPd; gpbf;f cjTk; nghUs;. Ømidj;J ,lq ...

Grade 3 Buddhism 3.pdf
4& wïudg Wmi a:dk l< rc; =ud isÍmdoh. 5& ,l aÈj nqÿr÷ka jevu l< ia:dkhls' ÿgq.euqK q. ^2«5= 10&. 05' my; i|yka .d:dj iïmQ3⁄4K lrk ak'. fhda jo;x mjfrd a ukqfÊi q.

Gani 3-3-14.pdf
Citizenship and Immigration Services ("USCIS") because. of errors made by school officials, and in particular by. International Student Coordinator Natalie Caesar. Specifically, Gani alleges that Caesar compiled and sent. his application to adjust hi

3 Usaid 3.pdf
Page 1 of 14... (Maulana usaidul Haque mohd Aasim Qadari ki Maktoob Nigari, By Noor Ain Ali. Haque, Urdu research ...

BHM76-3/no.3 Wexler
her husband would later pay with “cash and tallow to balance.”4 .... as early as 1806, the story of Leah Smith allows us to ask questions about ..... It provides in advance some basic categories, a positive pattern in which ideas and values.

A70-3-SMA70-3-sttnsk.pdf
displays impressive performance over a broadband frequency. range. Use of an impedance transformer offers the benefit of. high dynamic range and high ...

division.3.easy.one.digit.no.3.pdf
There was a problem previewing this document. Retrying... Download. Connect more apps... Try one of the apps below to open or edit this item.

IPS 3 - PAKET 3.pdf
melalui .... A. mesin ATM C. bank. B. Kantor Pos D. kurir. 23. Kita memerlukan barang dari orang lain. karena tidak semua yang kita butuhkan dapat. kita ... sendiri. A. beli C. miliki. B. buat D. beri. 24. Pengiriman uang melalui BANK atau mesin. ATM

3. The Arrangement 3.pdf
的. de. 朋. pQng. 友. you. 》 20-27. 5) 第. dI. 五. wW. 课. kS. :《 黄. huBng. 龙. lLng. 的. de. 化. huD. 身. shPn. 》 28-35. 6) 第. dI. 六. liX. 课. kS. :《会. huI. 飞. fPi. 的. de. 朋. pQng. 友. you. 》 36-40. 7) 第. dI. ä¸

Aethergraph 3-3.pdf
London— The Metropolitan Police report the dispersal. of a large gathering of Fenians on Sunday, the 13th. China— The Yellow River's annual flood was ...